Odkrycie, iż rząd Beaty Szydło strojący się w szaty ubogiego, pokornego sługi Narodu wypłacał sobie sowite premie jako „dodatki” do pensji ministrów (żeby ciemny lud się nie zorientował), nie stało się jeszcze skandalem na miarę ośmiorniczek Platformy Obywatelskiej. Ale wzbudziło na tyle duże kontrowersje, że stary-nowy rząd pod kierownictwem Mateusza Morawieckiego nie mógł pozostać obojętny.
Reakcja gabinetu Morawickiego na ten kryzys zdradza objawy paniki. Zaczęło się od typowego wyparcia i zaprzeczeń jakoby jakieś nagrody były wypłacane. Potem nastąpiła faza zapewnień, że owszem rząd postanowił się wykarmić, ale przecież na to zasłużył. Tym bardziej, że jak wyznał wicepremier Jarosław Gowin, ministerialnej pensji ledwie starcza do pierwszego. Następnie zaczęły się poszukiwania dowodów na to, że poprzednicy wypłacali sobie jeszcze więcej. Wszystko na nic. Kryzys trwa nadal.