Maciej D., agent CBA, pierwsze kilka stów łapówki wziął w restauracji. Robert G., szef warszawskiej delegatury CBA, ściągał haracze od podwładnych - tak twierdzi prokuratura. Dyrektor od techniki operacyjnej tej samej służby miał zrobić przekręt mieszkaniowy, a szef całego Biura na Polskę - niszczyć akta
– Ja, obywatel Rzeczypospolitej Polskiej, przysięgam: służyć wiernie Narodowi, pilnie przestrzegać prawa (...) i zasad etyki zawodowej – ślubował Maciej D. w 2006 roku. W CBA był od początku istnienia formacji. Pracował przy kancelarii premiera, w zespole, który zajmował się powołaniem nowej służby do walki z korupcją. Był w pierwszej dwudziestce pracowników CBA. Został zastępcą dyrektora zarządu operacyjno-śledczego w Warszawie, miał dostęp do najważniejszych śledztw. Dla młodego oficera to ogromny awans.
Maciej D. – polski James Bond
Wcześniej przez sześć lat pracował w służbach specjalnych w Rzeszowie. Dwa lata w UOP, a po przekształceniu – cztery lata w ABW.
– Agencja przekazała go do CBA ze świetnymi referencjami. Zdolny, ambitny. Taki młody polski James Bond – mówi mi jeden z prokuratorów znający przeszłość Macieja D. Opinia może dziwić, bo szefowie z Rzeszowa wiedzieli, że D. miał podejrzane kontakty z podkarpackim biznesmenem. Ba! Wiedzieli, że bierze od niego łapówki.