30 października 1943 w akcji na szosie koło miejscowości Stasinów polskie podziemie zlikwidowało najgroźniejszego kata narodów polskiego i żydowskiego.
Historia Adolfa Dykowa wcale nie musiała się tak skończyć. Człowiek winny śmierci kilkuset osób na Podlasie nie trafił z armią najeźdźców, ale się tu po prosu urodził. W końcówce XIX położone niedaleko Wohynia i Milanowa miejscowości Okalew i Cichostów były terenem osadnictwa niemieckiego. Łącznie przed II wojną światową mieszkało w nich ok. 300 osób przyznających się do narodowości niemieckiej i wyznania ewangelickiego.
Dlaczego stał się bestią?
Osadnicy mieli swoje szkoły i dom modlitwy. Dykow pochodził z Okalewa, z rodziny niemiecko - ukraińskiej. W latach trzydziestych nie wyróżniał się niczym specjalnym - był stolarzem świadczącym usługi w młynach w Komarówce i Wohyniu, w rejonie stacji kolejowej Bezwola do dziś stoją zabudowania, w budowie których uczestniczył. Wśród osadników niemieckich z pewnością działała jakaś siatka wywiadowcza, jednak nie mamy żadnych pewnych informacji świadczących, że Dykow był w nią zaangażowany. Trudno psychologizować dociekając, dlaczego po wkroczeniu Niemców akurat on z niewiarygodną wręcz pasją i zaangażowaniem przystąpił do działania na szkodę swoich dotychczasowych sąsiadów. Wielu niemieckich osadników zachowywało się w tej sytuacji dość przyzwoicie. Nie angażowali się raczej w jakieś akty solidarności i wsparcia, ale też raczej nie szkodzili. Dykow nie miał względu na dawne kontakty, koleżeństwa, znajomości. Całą swoją wiedzę oddał na użytek gestapo, najpierw jako tłumacz, potem zaś etatowy funkcjonariusz. We wspomnieniach i literaturze podejmowane są różne próby oceny, ilu Żydów i Polaków zostało zamordowanych z jego powodu, na pewno jednak liczyć należy je w setkach. Relacje są jednak zgodne w innym punkcie: człowiek, którego zaczęto nazywać "Katem Podlasia" nigdy nie ukrywał, że po prostu uwielbia swoją robotę.