Syreny nie mają żadnego sensu, gdy dzielą, zamiast łączyć. Co ma w głowie Radziwiłł? To złośliwe i sobiepańskie zachowanie to nie tylko kwestia charakteru. Stoi za tym koncepcja polityczna.
Wojewoda mazowiecki Konstanty Radziwiłł robi wbrew. Wbrew Ukraińcom i wbrew Żydom. A najbardziej wbrew samorządowi Warszawy i prezydentowi Rafałowi Trzaskowskiemu. Pomimo apeli i sprzeciwu samorządowców 10 kwietnia, w 12. rocznicę katastrofy smoleńskiej, uruchomił syreny wojewódzkiego systemu ostrzegania i alarmowania dla upamiętnienia jej ofiar. Uczynił to z pełną świadomością, jakie skojarzenia i uczucia wywołuje ten dźwięk u osób, które niedawno przybyły do Warszawy z Ukrainy. Żaden alert SMS-owy wysłany na numery uchodźców nie był w stanie tym skojarzeniom zapobiec.
Jednak nie tylko o lekceważenie uczuć Ukraińców chodzi. Radziwiłł swoimi syrenami (podobnie jak inni urzędnicy wywodzący się z PiS i włączający syreny alarmowe w innych miastach) wpisał się z całą świadomością w nową akcję cynicznego wykorzystywania ofiar katastrofy smoleńskiej do budowania poparcia dla rządu. Spektakl kłamstw i oszczerstw reżyserowany przez Antoniego Macierewicza, jakoby pod Smoleńskiem był zamach, o którym co najmniej wiedział premier Donald Tusk, potrzebuje wielu aktorów i statystów. Jednym z nich był właśnie Radziwiłł, który – tak jak my wszyscy – wie doskonale, że nie było żadnych bomb na pokładzie Tu-154 oraz że syreny w tym konkretnym dniu nie mówiły: „Pamiętajmy ów straszny dzień!”, lecz: „To nie był wypadek – to był zamach!”.