Wszyscy czekają na obiecywaną przez Putina odpowiedź na zuchwały ukraiński atak z 1 czerwca. Tymczasem Rosja niewiele może już zrobić poza straszeniem rakietami i bronią jądrową. Skutecznym zresztą.
Wczoraj późnym wieczorem ocalone bombowce strategiczne Tu-95MS znów skorzystały z bazy Engels pod Saratowem. Przyleciały na dotankowanie, szybką obsługę i po uzbrojenie. Po czym udały się odpalać pociski skrzydlate Ch-101 na Ukrainę. Ch-101 jest samolocikiem z rozkładanymi skrzydłami i silnikiem odrzutowym, który wykonuje lot nisko w jedną stronę. Pociski podwiesza się w komorze bombowej w kadłubie na specjalnej obrotowej wyrzutni, łącznie sześć. Wyrzutnia obraca się jak bębenek w rewolwerze. A pocisk jest niemały, ma 7,4 m długości i waży 2,4 tys. kg. Zrzuca się go jak bombę: rozkłada skrzydła, uruchamia silnik. Kiedy wszystko już działa, podejmuje samodzielny lot po zaprogramowanej trasie. Nad terenem przeciwnika schodzi na małą wysokość (50–300 m), żeby trudno go było zestrzelić. Leci z prędkością ok. 800 km/h. Tu-95MS udają się nad Morze Kaspijskie, bo jeśli coś nie zadziała (nie rozłożą się skrzydła, nie uruchomi się silnik), to po prostu wpada do wody, nie czyniąc żadnych szkód.