Więzienie w Barczewie koło Olsztyna. W gabinecie naczelnika, przed jego biurkiem, stoi na baczność niski, starszy człowiek w więziennym ubraniu. Bezbarwnymi oczami obserwuje wchodzącego do pomieszczenia młodszego mężczyznę. "Dlaczego nie chce pan z nami rozmawiać, skoro nawet pan nie wie, o czym ma być ta rozmowa?" — pyta przybysz. Więzień odpowiada wzburzony: "Nie będę już z nikim rozmawiał, bo dosyć mam rozmów o Bursztynowej Komnacie. Czy ja byłem od pilnowania skrzyń?".
Wspomniana na początku scena rozegrała się w 1985 r. za murami więzienia w Barczewie, w którym od kilkudziesięciu lat przebywał Erich Koch, hitlerowski zbrodniarz, gauleiter (naczelnik okręgu) Prus Wschodnich i — jak wierzyły polskie i radzieckie służby — strażnik tajemnicy Bursztynowej Komnaty, która do dziś pozostaje jednym z najbardziej poszukiwanych skarbów zaginionych w czasie II wojny światowej. Tym, który chciał rozmawiać z Kochem, był dziennikarz Mieczysław Siemieński, jedna z osób, którym się to ostatecznie udało. Siemieński w końcu przekonał do siebie Niemca, bo obiecał, że mówić będą o całym jego życiu, nie zaś o zaginionych kosztownościach.
Koch miał dosyć rozmów o Bursztynowej Komnacie, bo do ujawnienia miejsca jej ukrycia nagabywali go przez całe lata i ludzie mediów, i tajne służby. Co nieco próbowali wyciągnąć od niego nawet więzienni strażnicy. On sam jednak — niezależnie od tego, czy faktycznie coś wiedział — zdawał się rozumieć, że dopóki inni będą uznawać go za człowieka posiadającego ważne informacje, dopóty PRL-owskie władze nie pozbawią go życia. Dlatego też w zwykłych rozmowach tematu unikał.