Poszukiwania rosyjskiego okrętu, cieknący kadłub i ćwiczenia, podczas których Polacy wyprowadzili w pole okręty NATO - o swojej służbie opowiada Piotr Celmer-Domański, który w latach 1996-1997 służył na ORP Dzik.
Załogi okrętów podwodnych na całym świecie są uważane za elitę marynarek wojennych. Niemal w każdym kraju dysponują własną flotą. Nie inaczej jest u nas. Specyfika takiej służby wymaga określonych predyspozycji. Selekcja jest wieloetapowa i nie ogranicza się tylko do braku klaustrofobii u kandydata czy wymogu niskiego wzrostu, co faktycznie jest tylko mitem. Wzrost nie ma tak naprawdę znaczenia, bo i tak każdy, nawet ten najniższy, co chwilę wali o coś głową. Niskim osobom może trochę łatwiej się schylić, przechodząc przez włazy.
Po trzech miesiącach w Centrum Szkolenia Marynarki Wojennej w Ustce, rozdysponowano nas – 1300 osób – do różnych zadań. Jednym przypadła służba w portach czy małych jednostkach pływających, inni dostali długie, kilkumiesięczne rejsy nawet dokoła świata. Ja znalazłem się w grupie 10 osób, którym przypadł zaszczyt służby "na podwodnych".