Lotnisko wojskowe na Krymie stanęło we wtorek w ogniu. Rosjanie przekonują, że nie był to atak wojsk ukraińskich, a jedynie wypadek. Strona ukraińska twierdzi, że nie wie, jakie były przyczyny eksplozji. — Niezależnie, czy w lotnisko trafiły pociski, czy atak przeprowadziły grupy specjalne lub ukraiński wywiad poprzez swoją agenturę, była to piękna, koronkowa robota. Ukraińcy pokazali, że są w stanie atakować obiekty na dalekim zapleczu — mówi płk Piotr Gąstał, były dowódca elitarnej jednostki GROM.
Aneksja ukraińskiego Krymu przez Rosję w 2014 r. była początkiem wojny, która na pełną skalę wybuchła w lutym tego roku. Ukraińcy nigdy jednak nie zrezygnowali z aspiracji odbicia półwyspu spod rosyjskiej okupacji. W ostatnim przemówieniu do narodu dobitnie podkreślał to prezydent Wołodymyr Zełenski, mówiąc, że "dzisiaj wiele uwagi poświęca się Krymowi. I to jest prawidłowe dlatego, że Krym jest ukraiński i my nigdy się nie pogodzimy z jego utratą".
Wydawało się jednak, że Ukraina nie ma ani wystarczających sił, ani możliwości, by sięgnąć po Krym, który przez ostatnie lata praktycznie w całości stał się wielką, umocnioną rosyjską bazą wojskową. Tymczasem we wtorek nieoczekiwanie świat obiegły zdjęcia i filmy pokazujące serię eksplozji na lotnisku wojskowym Saki, na zachodnim brzegu Krymu.