Aby odnaleźć głównego bohatera tej historii, pojechaliśmy aż do Zakopanego. To rodzinne miasto Łukasza L. Wrócił tam po ponad dekadzie. W tym czasie udało mu się zdobyć posadę w państwowym instytucie, a nawet zostać jego wiceszefem. Na końcu jednak trafił do więzienia. A dziś jest jednym z głównych świadków najważniejszego politycznego śledztwa prowadzonego przez prokuraturę Zbigniewa Ziobry.
Pieniądze wychodzą drzwiami i oknami
Wszystko zaczęło się na warszawskich Bielanach - w siedzibie Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej. Łukasz L. został tam zatrudniony w 2005 roku. Szybko awansował. W ciągu niewiele ponad dwóch lat doszedł do stanowiska wiceszefa IMGW, ale – jak zeznało wielu świadków - w niejednej kwestii faktycznie to on nim zarządzał, mimo iż formalnie dyrektorem naczelnym był Mieczysław O.
- Były sytuacje, że O. był w delegacji, a pan L. sobie wchodził do sekretariatu, zabierał listy, które były zaadresowane do O., w tym korespondencja ministerialna i sobie zawoził do domu - mówi nam jeden z byłych pracowników IMGW. Mężczyzna opowiada, co najbardziej go zdziwiło po przyjściu do pracy w Instytucie: - Bizancjum. Zamawianie kanap z jakichś najdroższych firm w Europie, zamawianie chusteczek, które pan dyrektor sobie spotkał w liniach lotniczych w Szwajcarii i on takie chusteczki chce mieć u siebie, z nadrukiem.