Mamy to! W środę podpiszemy umowę z rządem Stanów Zjednoczonych w sprawie dostarczenia dla Wojska Polskiego dywizjonu Himars, a więc broni, która w znaczny sposób zwiększy zdolności bojowe Wojska Polskiego. To będzie 20 wyrzutni razem z amunicją. To nowoczesny sprzęt, który daje gwarancję skuteczności na polu walki – zapowiadał w niedzielę minister obrony narodowej Mariusz Błaszczak. Abstrahując już od tego, że wizytowanie jednostki w warszawskiej Wesołej tylko po to, by brylować, jest nie fair w stosunku do jej żołnierzy (szczególnie w niedzielę), warto się przyjrzeć temu, co faktycznie „mamy” i jakie będą tego konsekwencje.
Kupujemy więc jeden dywizjon zestawów Himars. Spolszczona wersja tego programu nazywała się Homar. Ale teraz kupujemy amerykański produkt, więc nazywanie go Homarem jest już nieuprawnione. Z punktu widzenia wojskowego ten jeden dywizjon to kropla w morzu potrzeb, która w znaczący sposób nie podnosi naszych zdolności obronnych. Jeszcze kilkanaście miesięcy temu planowano zakup trzech dywizjonów. Docelowo powinniśmy mieć ich dziewięć (co m.in. wskazał Strategiczny Przegląd Obronny przygotowany w czasach Antoniego Macierewicza w MON).
Minister Błaszczak zachwyca się, że będziemy mogli razić cele odległe o 300 km. Po pierwsze, będziemy mieli zaledwie kilkadziesiąt pocisków (starczy de facto na jedną salwę), a po drugie, nie mamy zdolności rozpoznania, by razić tak odległe obiekty. Ale do tego wrócę za chwilę. Poza tym, jeśli kupujemy z półki, czyli to, co Amerykanie produkują, równie dobrze mogliśmy to zrobić trzy lata temu. I wtedy taki zakup miałby sens, bo te zdolności mielibyśmy już teraz. A my przez ten czas, jak się okazuje – bezowocnie – staraliśmy się wzmocnić nasz przemysł. Ostatecznie i tak kupujemy to, co wielki brat zza oceanu chce nam sprzedać, a nie to, co my chcieliśmy kupić.