Radziecki dysydent-noblista Aleksander Sołżenicyn skończyłby dziś 100 lat. Sołżenicyn nie był jednoznaczną postacią - pisze Wiktor Jerofiejew.
Aleksander Sołżenicyn jest kimś tak wielkim, że każdy w Rosji może się od niego czegoś nauczyć. Każdy, kto czyta jego dzieła, wykuwa swoje własne wyobrażenia o Sołżenicynie. To dotyczy także mnie. Dla mnie Sołżenicyn był bogiem. Nie idolem, nie gwiazdą literacką, nie nieustraszonym bojownikiem przeciwko politycznej niesprawiedliwości jak wielu innych – nie, dla mnie był bogiem. Adorowałem go nawet na moim własnym parapecie.
Pewnego dnia w atelier należącym do dwóch moskiewskich rzeźbiarzy zauważyłem jego małe popiersie z wypalanej gliny. Jego głowa spoczywała na książkach otoczonych przez drut kolczasty. Była połowa lat siedemdziesiątych, najbardziej ponury i najbardziej heroiczny okres w życiu pisarza, gdy przed swoim wydaleniem na Zachód podjął walkę z potężnym państwem sowieckim. Wybłagałem to popiersie u rzeźbiarzy. Gdy przyniosłem je do domu miałem starcie z rodzicami. "Odnieś go z powrotem" – mówili. Mój ojciec był wysoko postawionym sowieckim dyplomatą, a moja mama obawiała się o swoją karierę chociaż ceniła wydaną kilka lat wcześniej powieść Sołżenicyna "Jeden dzień Iwana Denisowicza". Skończyło się na tym, że mogłem zatrzymać popiersie na parapecie w moim pokoju, ale na pytania gości kto to, zawsze miałem odpowiadać: Beethoven. I tak "Beethoven" przetrwał u mnie wszystkie lata sowieckiej władzy.