Bydgoski sąd orzekł, że policja ma prawo legitymować obywatela, tylko gdy ten robi coś złego. W przeciwnym razie to nadużywanie władzy - pisze na łamach "Przeglądu" Małgorzata Szczepańska-Piszcz.
30 grudnia zeszłego roku, tuż przed godz. 13, Ilona Michalak, inżynier budownictwa po pięćdziesiątce, wyszła ze swojego biura projektowego przy ul. Długiej w Bydgoszczy i poszła na pobliski Stary Rynek, żeby przyłączyć się do akcji "Stop zastraszaniu obywateli". Ludzie, którzy zetknęli się z policjantami nadużywającymi władzy na manifestacjach ulicznych, mieli tam podpisywać list protestacyjny. Bydgoszczanka nie zapomniała o włożeniu maseczki. Wzięła też karton po pizzy, na którym wymalowała dwa hasła: "Solidarni z sędziami" i "Stop represjom politycznym". Na Rynku stanęła trochę z boku, od najbliższych ludzi dzieliło ją jakieś 40 m.
– Nie jestem urodzoną buntowniczką, przeciwnie, raczej osobą ugodową – ocenia pani Ilona. – Ale tylko do jakiejś granicy, po której przekroczeniu zaczyna rosnąć mój upór i sprzeciw. Tak było w grudniu 2015 r., gdy uznałam, że nie mogę siedzieć dłużej w domu, bo władza poszła za daleko, atakując Trybunał Konstytucyjny. I wyszłam pierwszy raz w życiu na ulicę demonstrować sprzeciw. Potem był Czarny Marsz w 2016 r. i od tamtego czasu publicznie protestuję coraz częściej. Bo władza daje mi sporo powodów do buntu.