Turecka ofensywa w północnej Syrii i zmienny kurs polityki USA sprawiły, że sytuacja w regionie zasadniczo się zmieniła. Nie tylko na terenach walk, ale i na całym Bliskim Wschodzie, twierdzi Rainer Hermann z FAZ.
Turecki minister spraw zagranicznych Mevlüt Cavusoglu mógł być zadowolony z porozumienia zawartego w czwartek wieczorem w Ankarze przez prezydenta Recepa Tayyipa Erdogana z wiceprezydentem USA Mikem Pencem. Jak powiedział, Turcja dostała to, czego chciała. USA zgodziły się na utworzenie strefy bezpieczeństwa o szerokości 32 kilometrów wzdłuż granicy z Syrią. Stany Zjednoczone zapewniły przy tym, że bojownicy kurdyjskiej milicji YPG (Powszechne Jednostki Ochrony), pełniącej rolę zastępczych wojsk lądowych Waszyngtonu w walkach z bojówkami tzw. Państwa Islamskiego, wycofają się z tej strefy. Uzyskano także porozumienie, że zostaną do niej przesiedleni syryjscy uchodźcy przebywający obecnie w Turcji.
Największe korzyści z tego porozumienia wyciągnęła Turcja. To, czego nie uzyskała na drodze dyplomatycznej, osiągnęła wskutek ofensywy militarnej w północnej Syrii, rozpoczętej 9 października, do zakończenia której przyczyniła się wizyta Pence’a w Ankarze. Turcja trafnie dostrzegła słabe punkty prezydenta Donalda Trumpa, a jej pokerowa zagrywka została zwieńczona powodzeniem. Armia turecka pozostanie na pozycjach, które zajmowała w czwartek wieczorem i w każdej chwili może posunąć się dalej. Kurdyjska milicja YPG ma wycofać się ze wspomnianej wyżej strefy o szerokości 32 kilometrów, ale tego nie uczyni. Zawieszenie broni, zawarte zresztą tylko na pięć dni, zatem się nie utrzyma. To jest pierwsze zagrożenie.