Koreanizacja polskich zbrojeń postępuje w niewyobrażalnym tempie. Po czołgach, haubicach i samolotach MON kupuje wyrzutnie rakiet podobne do HIMARS-ów. Tych ostatnich, których PiS chciał pół tysiąca, w tak rekordowej liczbie nie będzie.
Sukces Seulu to w znacznej mierze skutek niepowodzenia w Waszyngtonie. Czy raczej przestrzelonych oczekiwań. Jak pamiętamy, szef MON Mariusz Błaszczak kilka miesięcy temu pochwalił się złożeniem w USA gigantycznego zamówienia na 500 wyrzutni rakietowych HIMARS. Sam fakt takiego kolosalnego zapotrzebowania stał się jedną ze zbrojeniowych legend PiS – prezes Jarosław Kaczyński niemal na każdym spotkaniu z wyborcami chwalił się, że jego rząd zbroi Polskę tak intensywnie, że chce „więcej wyrzutni, niż do tej pory wyprodukowano”. Ale wizja Kaczyńskiego i Błaszczaka miała tak niewiele wspólnego z realiami, że Amerykanie „odmówili”. Cudzysłów jest tu po to, by nikt nie zarzucił „Polityce”, że wprowadza czytelników w błąd.
Żadnej formalnej odmowy nie było, tym bardziej na piśmie, tym bardziej podpisanym. Było za to po amerykańskiej stronie zdziwienie, lekka dezorientacja i trwający dłuższą chwilę brak jednoznacznej odpowiedzi. A jak wiadomo, dewizą Mariusza Błaszczaka jest: „nie mamy czasu”, zaś preferowanym alternatywnym dla USA i Europy źródłem zaopatrzenia w broń stała się Korea Południowa. Już kilka tygodni temu padła więc nieoficjalna sugestia, że zamiast 500 HIMARS-ów Polska kupić może kilkaset koreańskich wyrzutni, którą minister potwierdził w ubiegłym tygodniu na orlenowskim portalu. I właśnie zrealizował opcję alternatywną, podpisując umowę ramową na zakup 288 wyrzutni K239 Chunmoo.