Czajnik, osiołek, plemnik, czy po prostu dwójka - śmigłowiec Mi-2 to legenda lotnictwa, nie tylko polskiego. Można go spotkać praktycznie w każdym zakątku świata. Niegdyś duma naszego przemysłu lotniczego, dzisiaj maszyna budząca wiele pozytywnych wspomnień dla załóg niegdyś nią latających. Zagrał u boku samego Jamesa Bonda i uratował niezliczone rzesze turytów w Tatrach.
Wprowadzenie do służby w połowie lat 40. na stan amerykańskiej armii pierwszego śmigłowca zrewolucjonizowało transport lotniczy, w tym ratunek z powietrza. Dało możliwość szybkiego dotarcia do poszkodowanego bezpośrednio w miejsce zdarzenia i transport do szpitala bez zbędnej zwłoki. Dla śmigłowca wystarczająca do lądowania mogła być polana w środku lasu, kawałek plaży, czy parking dla samochodów. Pierwsze helikoptery miały oczywiście wiele ograniczeń technicznych, ale z biegiem lat powstawały nowe, lepsze konstrukcje.
W Polsce pierwszym śmigłowcem wprowadzonym do służby w wojsku, a następnie lotnictwie cywilnym był SM-1. Licencyjna wersja popularnego radzieckiego Mil Mi-1 była produkowana w zakładach WSK w Świdniku. Napędzał go tłokowy silnik i mógł zabrać do swojej ciasnej kabiny trzy osoby. Potencjał maszyny do celów ratowniczych został wzmocniony poprzez opracowanie podwieszanej z boku kadłuba gondoli do przewozu chorego na noszach. Przez specjalny rękaw lekarz miał do niego dostęp, niestety ograniczony. Od czegoś trzeba było jednak zacząć...