Komisja Bartłomieja Misiewicza miała znaleźć dowody na przestępstwa służb z czasów rządów PO. Nic z tego nie wyszło, a spór o Centrum zamienił się w awanturę o czytnik książek i pogniecione garnitury.
DGP przeanalizował akta sprawy zajazdu na CEK. Z jednej strony są ludzie służb z czasów PO, którzy z CEK budują sobie bezpieczną przystań na czas rządów PiS, a w sądzie walczą o odszkodowania za pogniecione w czasie zajazdu na Centrum garnitury i zniszczony czytnik książek. Z drugiej jest ekipa Antoniego Macierewicza, która stawia zarzuty o niewłaściwe obchodzenie się przez CEK z tajnymi dokumentami, a do rozwiązania tego problemu wysyła Bartłomieja Misiewicza. Jest prucie sejfów, mimo że na wyciągnięcie ręki były do nich klucze. A na to wszystko nakłada się spór między Sądem Okręgowym w Warszawie a sądem apelacyjnym, które zajęły skrajnie różne stanowiska. Pierwszy wydał orzeczenie, że „niemożliwa jest do zaakceptowania sytuacja, w której funkcjonariusze demokratycznego państwa, władzy publicznej (Misiewicz i Macierewicz – red.) działają wbrew obowiązującemu prawu i to prawu międzynarodowemu”. Drugi równie mocno stwierdził, że rozstrzygnięcia w pierwszej instancji było „wadliwe” i nie ma żadnych wątpliwości, że „sąd dopuścił się naruszenia szeregu przepisów kodeksu postępowania karnego”.