Generałowie zdają się nie przejmować, że po trzech miesiącach od zamachu stanu kraj jest w ruinie i na skraju wojny. Do tego nikt nie wie, ile osób choruje tam na koronawirusa.
Trzy miesiące po zamachu stanu Tatmadaw, junta Mjanmy, traci ostatnich sojuszników wśród mniejszości. W sporej części kraju toczy się regularna wojna z etnicznymi armiami, w Rangunie, najważniejszym mieście, przybywa podpaleń i bomb podkładanych w państwowych instytucjach. Gospodarka jest w ruinie, trwa paraliżujący strajk generalny, inwestorzy uciekają, a do tego nikt nie wie tak naprawdę, ile osób choruje na koronawirusa.
Im gorsza sytuacja, tym mniej wojskowi zdają się nią jednak przejmować. W lutym i marcu próbowali przekonywać (choć nie wiadomo zbytnio, kogo), że rządy silnej ręki będą lepsze dla gospodarki i stabilności w regionie, a doniesienia o brutalności są przesadzone. Ich podejście coraz bardziej przypomina autarkiczny reżim gen. Ne Wina z lat 80. Nawet nie szukają zrozumienia czy poparcia za granicą.