Mam dziwne wrażenie, jakby czas się cofnął. Czuję się dokładnie tak, jak w marcu 2020 r., kiedy z niepokojem czytałam doniesienia z Chin o koronawirusie, a Europa dopiero zaczynała rozumieć, że coś naprawdę się dzieje. Najpierw ze strachu odwołałam wyjazd do Południowego Tyrolu, a potem organizator anulował podróż do Tajlandii. Teraz, ponad pięć lat później, znowu nici z wyjazdu. Powód? Rosnąca liczba zakażonych.
Podróżnicy w czasie pandemii koronawirusa czuli się, jakby dostali karę. Jakby ktoś nagle odebrał im ulubione zabawki. Przez wiele miesięcy samoloty stały na lotniskach, granice były zamknięte na cztery spusty, a paszporty zbierały kurz w szufladach. Potem pojawiło się coś w rodzaju "okna możliwości" – znów można było gdzieś polecieć, ale już nie tak beztrosko.
Z maseczką pod nosem, z aplikacjami do śledzenia kontaktów, z testami, szczepionkami, certyfikatami. Każda podróż była logistycznym wyzwaniem. Niegięci i żądni przygód z czasem nauczyliśmy się tej nowej rzeczywistości i przywykliśmy do niej.
Po wielu dramatycznych miesiącach nastała względna "normalność".