Od początku wszystko szło nie tak. Wyjechaliśmy w nocy, grupę 18 osób znaleźliśmy dopiero nad ranem. Był tam 10-letni głuchoniemy chłopiec z niepełnosprawnością intelektualną. 12-letnia dziewczynka z dysfunkcją układu moczowego. Trzy czterolatki, kobieta w drugim miesiącu ciąży z krwiomoczem i gorączką. Młody chłopak totalnie odrealniony. I sparaliżowany 21-latek, którego rodzice nieśli w kocu. Klaudia, nasza ratowniczka, odeszła kawałek, stanęła tyłem do tej grupy, a po jej policzkach ciekły łzy. Ona dużo widziała, ale wtedy, tam, w tym lesie, to było dla nas wszystkich za dużo…
Lina pamięta swoją pierwszą interwencję. — To był początek października. Noc. Pięć osób, 200 m od placówki Straży Granicznej. Zaparkowaliśmy samochód dość daleko, żeby nie było go widać. Dwóch chłopaków i ja, wszyscy świeżaki. Szybko dotarło do mnie, że co innego wyobrażać sobie spacer w ciemnościach po lesie, a co innego tego doświadczyć.
Chłopaki pędzili, a ja próbowałam za nimi nadążyć z wielkim plecakiem, potykałam się, przewróciłam. To było jak w filmie akcji, kiedy przejeżdżało auto, musieliśmy chować się w rowie, przebiegać przez drogę, żeby nikt nas nie zobaczył.
Gdy doszliśmy do wskazanego miejsca, okazało się, że uchodźców tam nie ma. Jeden z chłopaków zagwizdał, dając im znać, że dotarliśmy. Tak głośno biło mi serce, że tych gwizdów nawet nie słyszałam. Ale oni nas usłyszeli. W tej grupie była jedna kobieta, czego zupełnie się nie spodziewałam. Przytuliła się do mnie. Pamiętam, że przez cały czas, jak tam siedzieliśmy, ona kurczowo trzymała mnie za rękę, w drugiej miała kubek z zupą.