"Pamiętam tamte czasy. Nieszczęście dla Europy. Nieprawdopodobne nacjonalizmy, które doprowadziły do katastrofy. No a później, jak się wianki skończyły, znowu byliśmy razem" – wspominał w rozmowie z Kasią Stoparczyk zmarły niedawno Franciszek Pieczka. Przedstawiamy fragment książki "Jak mieć w życiu frajdę".
Święty Franciszek. Właśnie tak pomyślałam, kiedy wszedł do budynku radia. Wysoki, nieco przygarbiony. Dobry. Brakowało mu tylko sękatej, pasterskiej laski. Kiedy kilka miesięcy wcześniej nagradzaliśmy go Wawrzynem Mistrza Mowy Polskiej, nasze odczucia były podobne. Wtedy stał na wielkiej scenie, teraz szedł tuż obok mnie. Szarmancko otworzył drzwi i energicznie wszedł do radiowego studia. Usiedliśmy naprzeciw siebie. I już wiedziałam, że tę swoją kartkę z pytaniami mogę wyrzucić. Mam przewodnika. Tam, dokąd mnie zaprowadzi, będziemy u siebie. Jeszcze tylko łyk wody. Jedno uważne spojrzenie.
Będę rozmawiać z kimś, kto jako mały chłopiec po cichu wymknął się z domu do kina, by zobaczyć film pod tytułem "Znachor". Chłopiec najpierw musiał pokonać pieszo kilkanaście kilometrów, a potem wrócić do domu, w którym czekał na niego tata. I czekało lanie. Tata po śląsku krzyczał tak: "Jo ci dom Znachora, pierona, żeby tam bomba jaka rypła. Żeby to bezbożnictwo rozwaliła!". Nie pomogło. Syn został aktorem.