Rozmowa z Ishmaelem Beah, byłym dzieckiem-żołnierzem walczącym po stronie armii rządowej podczas wojny domowej w Sierra Leone. 12 lutego obchodzony jest Międzynarodowy Dzień przeciwko Wykorzystywaniu Dzieci jako Żołnierzy.
AGNIESZKA ZAGNER: – Jak wyglądało pana życie przed wojną?
ISHMAEL BEAH: – Kiedy wybuchła wojna, miałem 11 lat, mieszkałem w małej wsi na południu kraju. Byłem normalnym dzieckiem, grałem w piłkę, pływałem w rzece, chodziłem do szkoły. To było proste, zwykłe, chociaż właściwie niezwykłe życie. Zaczynałem jednak myśleć o ekonomii, interesowałem się też literaturą. Byłem środkowym spośród trzech braci, ojciec był górnikiem w kopalni minerałów, mama sprzedawała ryby na targu. Normalne życie, rodzina.
Kiedy poczuł pan, że to zwykłe, niezwykłe życie rozpada się na pana oczach?
Miałem wtedy 12 lat, tego dnia nie było mnie w wiosce, bo pojechałem na przegląd talentów do innego miasteczka – już wtedy interesowałem się hip-hopem i chciałem spróbować swoich sił. Byłem tam ze swoim starszym bratem i kolegą, wracaliśmy do domu, ale okazało się to niemożliwe. Z daleka zobaczyliśmy uciekających ludzi, wiedzieliśmy już, że nie możemy wrócić. I tak wałęsaliśmy się od wsi do wsi. Rozdzieliłem się wtedy z bratem, który jak się później dowiedziałem, próbował wrócić do domu rodziców, ale cała rodzina – wraz z nim – została zabita. Zostałem sam, byłem załamany, dołączyłem do jakiejś grupy dzieciaków, które tak jak ja próbowały przetrwać ten koszmar. Jedliśmy, co znaleźliśmy albo ukradliśmy, spaliśmy w porzuconych wioskach, ale szybko przestaliśmy, kiedy okazywało się, że te wioski są ponownie atakowane. Nie było to więc bezpieczne, bo ktoś w każdej chwili mógł podpalić dom, w którym spałeś. Dlatego postanowiliśmy spać w lesie. Braliśmy jakieś koce i wszystko, co mogliśmy znaleźć, robiliśmy tymczasowe obozowiska, czasem na dłużej, jeśli w okolicy było spokojnie, czasem na jedną noc, gdy wiedzieliśmy, że nadciągają rebelianci. Zdarzało się, że spaliśmy na gołej ziemi, ale czasem udawało się też coś ugotować – tylko z tym trzeba było uważać, bo ogień oznaczał dym, który był widoczny z daleka. Jak jesteś dzieckiem, nie myślisz o takich rzeczach. Ale jakoś przetrwałem rok, miałem już 13 lat…