Raz zabrakło kilkanaście minut, innym razem kilka centymetrów, jeszcze innym zawiodła komunikacja. W ciągu kilku lat przeciwnicy Adolfa Hitlera ponad 40 razy próbowali zamachu na jego życie. Choć ostatecznie zginął z własnych rąk, niewiele brakło, a mieszkańcy Śląska wyeliminowaliby go przed objęciem przezeń urzędu kanclerza. Jeszcze bliżej było polskie podziemie w październiku 1939 r. Na trasie przejazdu w Warszawie czekało na Hitlera 500 kg ładunków wybuchowych. Gdyby eksplodowały, Führer nie miałby najmniejszych szans.
"W każdej chwili mogę zginąć z ręki zbrodniarza lub idioty" — powtarzał nie raz Hitler. Już przed objęciem władzy w III Rzeszy miał obsesję na punkcie bezpieczeństwa i panicznie bał się zamachów na swoje życie. Gdy został kanclerzem, obawy te urosły do granic absurdu — podobnie jak środki, po które sięgał, by uniknąć zagrożenia.
Często się przemieszczał, bez uprzedzenia zmieniając trasy przejazdu i środki transportu — zwykle na ostatnią chwilę. Podróżował zwykle potężnym, terenowym Mercedesem G4 lub Führersonderzugiem — specjalnie opancerzonym i uzbrojonym pociągiem, wyposażonym w najnowsze środki łączności i eskortowanym przez inne pociągi. Na jego trasie wzmacniano straż, a o przyjeździe pojazdu informowano pracowników kolei maksymalnie godzinę lub dwie wcześniej. Od lat miał też zaufanego ochroniarza i kierowcę, pilota oraz prywatnego sekretarza, który ściśle strzegł dostępu do Führera.