Rankiem 1 maja 2011 r. większość Amerykanów nie miała pojęcia o istnieniu o Abbottabadu. Ale już nocą, to zakurzone, średniej wielkości miasto u podnóża gór w północno-zachodnim Pakistanie stało się najważniejszym miejscem na świecie. Grupa komandosów marynarki wojennej USA w ciemnościach nocy przybyła helikopterami do otoczonej wysokim murem rezydencji, odszukała w niej najbardziej poszukiwanego człowieka na świecie i zabiła go. Wspomnienia najważniejszych wówczas osób w Białym Domu o tym, jak do tego doszło, spisał dla POLITICO autor i historyk Garrett M. Graff.
Próba wytropienia i zabicia Osamy bin Ladena, która miała miejsce dokładnie 10 lat temu — nocą z 1 na 2 maja — była najściślej strzeżoną tajemnicą operacyjną we współczesnej historii Stanów Zjednoczonych.
Ta niezwykle delikatna, politycznie trudna i fizycznie ryzykowna misja wymagała naruszenia suwerennego terytorium domniemanego sojusznika USA, aby namierzyć człowieka, symbol międzynarodowej przemocy i terroru.
Po ogłoszeniu jego śmierci w pośpiesznie zorganizowanym przemówieniu prezydenckim w niedzielę późnym wieczorem, większość uwagi skupiła się na odwadze i umiejętnościach operatorów (jak nazywani są komandosi) Navy SEALs, którzy przeprowadzili atak w Abbottabadzie.
Popularne filmy, takie jak "Wróg numer jeden", będą później koncentrować się na latach pracy analityków, którzy wytropili nieuchwytnego bin Ladena w jego kryjówce. Ale ta operacja to także fascynujące okno do najbardziej wyrafinowanej strefy prezydenckiego procesu decyzyjnego: Barack Obama miał wyłączne prawo do zatwierdzenia aktu o ogromnych konsekwencjach i ogromnym ryzyku, takiego, który mógłby łatwo zatopić jego prezydenturę, gdyby się nie powiódł.