Był dzień Wszystkich Świętych 2011 r. Na warszawskim lotnisku Okęcie miał wylądować samolot lecący do Polski z USA, ale pojawiły się komplikacje i nie udało się wysunąć podwozia. Mimo to prowadzący maszynę kapitan Tadeusz Wrona wylądował, ratując życie 230 osób.
Samolot leciał do Warszawy z Newarku w stanie New Jersey w USA. Już w początkowej fazie rejsu okazało się, że nie uda się podczas lądowania wysunąć podwozia w tradycyjny sposób. Jednak prawdziwy dramat pojawił się później, kiedy nie zadziałała również metoda awaryjna. Sytuacja zmusiła załogę do podjęcia trudnej decyzji. Samolot pilotował kapitan Tadeusz Wrona, wtedy 57-letni pilot z bogatym doświadczeniem, po ponad 20 latach pracy w roli kapitana. Oprócz niego i drugiego pilota załoga składała się z 8-osobowego personelu pokładowego. Na pokładzie było 221 pasażerów. Mieli dopiero w ostatniej fazie lotu dowiedzieć się o problemach samolotu.
Awaria tuż po starcie
Lot z Newarku do Warszawy miał trwać osiem godzin. Podczas startu, w trakcie chowania podwozia i klap nastąpiła awaria centralnej instalacji hydraulicznej. Awaria ta uniemożliwiała wypuszczenie podwozia za pomocą instalacji podstawowej. Wiedząc jednak o tym, że można to samo zrobić przy pomocy instalacji alternatywnej, załoga podjęła decyzję o kontynuowaniu lotu, po wcześniejszej konsultacji z wieżą kontroli lotów.