Ostatnie wydarzenia na Bliskim Wschodzie – inwazja turecka na tereny syryjskich Kurdów dokonana przy mniej lub bardziej świadomej aprobacie USA – przypomina o tym, jak wielkie mocarstwa zostawiają swoich wiernych sojuszników. Polacy dobrze znają tego typu sytuacje.
Wydarzenia na pograniczu syryjsko-tureckim w ostatnim czasie znacząco przyśpieszyły – w zeszłym tygodniu Turcja, przy pomocy swoich wojsk i wspieranych przez siebie bojówek syryjskich, rozpoczęła interwencję zbrojną na terenie kontrolowanej przez siły kurdyjskie północnej Syrii. Operacja, jak zwykle w wypadku międzynarodowego public relations, oznaczona została bałamutnym kryptonimem „Źródło pokoju”. Nie o pokój jednak chodzi, a o stłumienie aspiracji narodu, który w Turcji cierpi pod butem od wielu dekad.
O sytuacji Kurdystanu pisałem na tych łamach na początku tego roku. W skrócie warto przypomnieć podstawowe fakty. Kurdowie to grupa etniczna zamieszkująca Bliski Wschód, a dokładnie pogranicze czterech państw: Turcji, Syrii, Iraku i Iranu. Od stu lat toczą oni walkę o niezależność i własne państwo. Najgorętszy konflikt panuje w Turcji, gdzie od kilkudziesięciu lat nacjonalistyczny rząd tłumi aspiracje Kurdów, których obrońcą jest lokalna Partia Pracujących Kurdystanu. Konflikt doprowadził z jednej strony do tureckich prześladowań ludności cywilnej, z drugiej do aktów terroryzmu ze strony PPK. W praktyce na terenach zamieszkiwanych przez Kurdów trwa permanentny stan wyjątkowy.