Wygląda na to, że nawet upłynięcie trzydziestu lat od odzyskania przez Polskę suwerenność, to zbyt krótki czas, by naprostować ludziom karki. A już zwłaszcza elitom. Przetrącenie ich przez zabory, potem II wojnę światową i wreszcie PRL, jest widać zbyt mocną spuścizną, by pozbyć się tradycji radosnego fetowania kolaboracji.
Słowo kolaborant ma banalnie prostą definicję. Oznacza bliską współpracę z: najeźdźcą, okupantem, zaborcą, czyli generalnie wrogiem ojczyzny kolaboranta. Słowo to jest też synonimem zdrady. Acz z racji niezwykle pogmatwanej historii Polski i Polaków, nic w tej kwestii nie przedstawia się prosto.
W końcu kolaboracyjne epizody (i to całkiem znaczące) mają w swym życiorysie najwybitniejsi polscy przywódcy z poprzednich stuleci. Książę Adam Jerzy Czartoryski przez lata wiernie służył swemu przyjacielowi z czasów młodości carowi Aleksandrowi I. Będąc nie tylko ministrem spraw zagranicznych Rosji, ale też głównym strategiem politycznym, potrafiącym natchnąć cara wizją budowy imperium, skupiającego pod berłem Romanowów, wszystkie, słowiańskie ziemie.