Urodził się w Szczecinie, ale miał afrykańskich rodziców. W latach 70. paprykarzem zajadał się każdy. Był smakiem, którego zazdrościła nam zagranica i obrósł w legendę niczym puszka zupy Campbell. Rok 1968 przyniósł Paprykarzowi szczecińskiemu znak jakości Q, co oznaczało, że jest produktem równie dobrym, jak te renomowane zagranicznych firm. Polską konserwę eksportowano do ponad 30 krajów, m.in. do Danii, USA, Japonii i Togo.
Historia „Paprykarza szczecińskiego” nierozerwalnie łączy się z Przedsiębiorstwem Połowów Dalekomorskich i Usług Rybackich Gryf, symbolem potęgi szczecińskiego rybołówstwa. Złoty okres dla Gryfu przypadł na lata 60, czyli, czasy The Beatles, rewolucji seksualnej i spódniczki mini. To wtedy polskie statki rybackie przystosowane do połowów włokiem oraz pławnicami tzw. lugrotrawlery łowiły ryby na całym świecie, a zwłaszcza u wybrzeży Afryki Zachodniej. Pierwszymi konserwami z ryb afrykańskich, które zeszły z taśmy w Szczecinie były: „gowik w sosie piccadylli” i „pagrus w sosie pomidorowym”.
„Paprykarz szczeciński” narodził się 1967 roku. Pomysłodawcą stworzenia „jedynej takiej konserwy” był szef produkcji PPDiUR Gryf - Wojciech Jakacki. To on wraz z technologami żywności podróżował na statkach – chłodniach, a w portach świata oddawał się degustacji lokalnych specjałów. W trakcie jednej z wypraw spróbował dania, o którym nie mógł zapomnieć. Unikalny smak wkrótce stał się jego obsesją. O jaką potrawę chodziło? Czop-czop – afrykański frykas składający się z rybiego mięsa, ryżu i ostrej przyprawy „pima”. Egzotyczny przysmak tak zasmakował Jakackiemu, że po powrocie do kraju, namówił koleżanki pracujące w zakładowych laboratoriach do wyprodukowania na szeroką skalę jego polskiej wersji. Po licznych próbach okazało się, że Polak potrafi. „Szczeciński czop-czop” smakował prawie jak oryginał. Ze względu na podobieństwo nigeryjskiej „pimy” do węgierskiej papryki produkt nazwano Paprykarzem. - To był przede wszystkim pomysł racjonalizatorski, a chodziło o zagospodarowanie ścinek tafli zamrożonych ryb - podkreśla Bogusław Borysowicz, wieloletni pracownik „Gryfa”. W ten genialnie prosty sposób połączono przyjemne z pożytecznym.