Jednego z jej braci śmierć zabrała jako dziecko. Innego wzięła woda. Kolejnego zabili Niemcy, a jeszcze innego prawdopodobnie Sowieci, potajemnie. Ona sama oszukała los, wyskakując z pociągu ostrzeliwanego przez hitlerowskiego messerschmitta, z małą córeczką na rękach. Życiorys 103-letniej torunianki Seweryny Żwańskiej to historia o tym, jak wiele musieli wycierpieć Polacy, abyśmy cieszyli się z setnej rocznicy odzyskania niepodległości.
Mikołaj Podolski: Jest pani najstarszą osobą w Toruniu?
Seweryna Żwańska: Chyba nie. Była pani, która miała 106 lat. Ja tylu jeszcze nie mam.
Przyszła pani na świat jeszcze w zaborach. Pamięta pani cokolwiek z tego okresu?
Z dziecinnych czasów pamiętam niewiele. Głównie to, że byłam faworyzowana jako najmłodsze dziecko. W szkole były cztery klasy. Uczono nas pisać, czytać, liczyć, przyrody, historii i religii.
Gdzie pani dorastała?
Wychowałam się na wsi, w Ostrowie Kościelnym, niedaleko Wrześni. Rodzice mieli gospodarstwo. Miałam pięciu braci i cztery siostry, a jeden brat zmarł, gdy był malutki. Inny zginął potem, gdy był w wojsku. Służył w Gnieźnie. Pewnego upalnego dnia przejeżdżali z kolegą konno koło jeziorka. Chcieli się w nim ochłodzić. Jak mój brat poszedł pod wodę, to już nie wypłynął. Na jego pogrzeb przyjechał cały batalion, razem z dowódcą. Byłam wtedy dzieckiem, ale tego nie da się zapomnieć nawet przez sto lat. Na naszym podwórzu było pełno wojska. Wzięli nawet armatę. Ojciec zabił świniaka i cielaka, żeby ich wszystkich nakarmić. Stoły postawili na podwórzu.