Szykuje się duży przemyt. Na zielonej granicy pełna mobilizacja, ale cicho sza. Farciarze z jednostki trafiają do aut obserwacyjnych. Pechowcy kopią doły w śniegu, potem siedzą w nich kilka mroźnych godzin. Adrenalina nie spada ani o miligram. Trzask! Nadchodzą nielegalni.
Dźwięk patyczków łamanych przez bazarowe sandałki z drugiego końca świata zwiastuje początek obławy. Wyłapują ich po jednej, czasem po dwie sztuki. Grupa uchodźców rozpierzcha się, wielu utyka w zaspach. Są tak wycieńczeni, że nawet nie protestują, nie płaczą. Jedna tylko kobieta ma siłę na panikę: "Baby! Baby!" - krzyczy. Ktoś próbuje ją uspokoić, ktoś leci dalej.
Trzeba złapać przewodnika – oni zawsze uciekają pierwsi. Jeśli dobrze znają teren, pościg może trwać ponad dobę. Ten na szczęście nie zna, nie jest z Polski ani z Ukrainy. Biegnie na oślep, przewraca się o gałęzie, na plecach ma worek, taki jak na kartofle.
"Stój! Straż Graniczna! Stop! Border guards!".