Turkom udało się coś, o co zabiegali od miesięcy - Donald Trump ogłosił odwrót z Syrii i pobłogosławił atak na swoich dotychczasowych kurdyjskich sojuszników. Prezydent Recep Tayyip Erdogan dostał wolną rękę, by rozpocząć ryzykowną wojnę, która - jak liczy - pozwoli mu uciec od swoich własnych problemów.
W październiku 2017 r. nad Rakką, stolicą samozwańczego Państwa Islamskiego, przestały powiewać czarne flagi. Przy aplauzie niemal całego świata zrzucali je bojownicy Syryjskich Sił Demokratycznych (SDF), zdominowanego przez Kurdów sojuszu partyzanckich sił w północnej Syrii. Zajęcie Rakki było zwieńczeniem ich kilkuletniej kampanii przeciwko islamistom, w której wspierała ich szeroka międzynarodowa koalicja pod dowództwem Amerykanów.
Teraz, niecałe dwa lata później, Kurdowie ogłaszają, że Amerykanie “wbili im nóż w plecy”.
Wszystko przez Donalda Trumpa, który postanowił wycofać kilkuset swoich żołnierzy z kontrolowanej przez Kurdów północnej Syrii. Tym samym amerykański prezydent dał zielone światło dla tureckiej inwazji, o czym od dawna marzyła Ankara.