Jeszcze dekadę temu nie mieściłoby się to w głowie. Kandydat do wojska, który miał tatuaż, musiał go ukrywać, a często wręcz chirurgicznie usuwać. Dziś? Tusz na skórze stał się normą. Nikt nie pyta, co się pod nim kryje. Nikt nie myśli o profilaktyce. Byle by był rekrut, byle wypełnić etat. A że przyjmuje się do służby ludzi onkologicznie naznaczonych? Cóż, systemowi to nie przeszkadza. Mi przeszkadza.
Tatuaż – moda czy profilaktyczne ryzyko?
Tatuaż to nie styl. Tatuaż to decyzja na całe życie – również zdrowotna. Tymczasem wojsko, straż, służby mundurowe w Polsce przestały w ogóle zwracać na to uwagę. Przyjmujemy jak leci. Ze smokiem na łopatce, trupem na przedramieniu, cytatem z piosenki na karku. I nikt już nie zapyta, co w tym tuszu siedzi. Ani jak bardzo może on migrować po organizmie.
W chwili obecnej tatuaż to rodzaj mody i specyficznej subkultury – ma je co najmniej 12% Europejczyków. Choć nie wszyscy są tego świadomi, tusze do tatuażu i pigmenty do tzw. makijażu permanentnego (PMU) nie są ani kosmetykami, ani wyrobami medycznymi – to po prostu zwykłe chemikalia.
Co mówią badania?
Najnowsze badania szwedzkie (Medonet: badania opublikowane na łamach BMC Public Health) wskazują jasno: osoby z tatuażami są istotnie bardziej narażone na nowotwory układu chłonnego – nawet o 173 proc. Osoby z dużymi tatuażami mają również wyższe ryzyko raka skóry – aż o 137 proc. w porównaniu do osób bez tatuaży. Chłoniaki to najczęściej występujące nowotwory krwi – i wszystkie są złośliwe. Badacze spekulują, że tatuaż – niezależnie od swojej wielkości – wywołuje w organizmie przewlekłe, niskopoziomowe stany zapalne, które mogą sprzyjać powstawaniu komórek rakowych.