Może trzeba pokolenia, by smoleńska rana się zabliźniła i przestała zachodzić polityczną ropą. Ale się zabliźni. Najpóźniej wtedy, gdy ze sceny politycznej zejdą Jarosław Kaczyński i Donald Tusk.
W pierwszych tygodniach po 10 kwietnia 2010 r. wydawało się, że Polacy są sobie znacznie bliżsi niż kiedykolwiek po upadku komunizmu. Na pierwszym planie były wówczas ofiary — i narodowa wspólnota. W mojej pamięci zostały takie wspomnienia: tłumy pod Pałacem Prezydenckim, pobudka w środku nocy, by rano w Archikatedrze Warszawskiej mieć szansę stanąć blisko trumien Lecha i Marii Kaczyńskich i ostatnie pożegnanie prezydenta ze stolicą — wojskowy samolot wiozący jego trumnę pod Wawel macha Warszawie na pożegnanie skrzydłami.
W ten nastrój żałoby, ale i wspólnoty, wkomponowali się także politycy. — Różnimy się wszyscy, tak jak oni różnili się życiorysami, poglądami, wiekiem na pokładzie tego samolotu. Ale najgłębszy sens wspólnoty, która rodzi się w chwili żałoby musi przetrwać w nas, bo wtedy i śmierć nabierze tego szczególnego, najgłębszego sensu — mówił podczas żałobnych uroczystości na placu Piłsudskiego w Warszawie ówczesny premier Donald Tusk.
Z kolei Jarosław Kaczyński, choć cierpiący i pogrążony w żałobie, poprowadził bardzo miękką kampanię wyborczą, unikając gry Smoleńskiem. Nagrał nawet specjalne orędzie do Rosjan, dziękując im za oznaki współczucia po tragicznej śmierci prezydenta.