40 tys. polskich lekarzy to emeryci. Niemal 2 tys. z nich ma 80 lat i więcej. Ciągle pracują, bo ratują niewydolny system, a przy okazji samych siebie.
Doktora chorób wewnętrznych, 90-letniego K., poznaję multimedialnie. Najpierw jako bohatera reportażu z lokalnej telewizji. Okazjonalnego materiału z wręczaniem urodzinowych kwiatów przez współpracowników. Kameralnego święta z tortem, choć bez świeczek. Zresztą jakiej wielkości musiałby być tort, żeby pomieścić 90 świeczek? I czy da się je zdmuchnąć za jednym zamachem? Doktor K. wygląda na takiego, który dałby radę. W sumie to imponujące, że ktoś jest tak aktywny w tym wieku. Jednak przed kamerą doktor wyraźnie traci zapał do wylewnych zwierzeń. Z drugiej strony, jak opowiedzieć 70 lat samego życia zawodowego w 70 sekund? Doktor K. daje się namówić na zdawkowe opowieści. – Do zawodu przyszedłem w 1957 r. – mówi. Czyli studia zaczynał jeszcze za życia Stalina. Ale o Stalinie nic nie mówi.
– Kiedy zaczynałem karierę lekarską, podstawowa diagnostyka opierała się na oczach, uszach, palcach i stetoskopie – dodaje do kamery. I w tym zdaniu kryje się kolejna otchłań. Te parę minut telewizyjnego reportażu rodzi we mnie więcej pytań, niż dało odpowiedzi. Próbuję umówić się z doktorem na spotkanie, ale ile razy dzwonię, właśnie przyjmuje pacjentów. Raz próbuję przyprzeć go do muru telefonem po godz. 20, ale okazuje się, że dyżur ma do godz. 21. Innym razem dzwonię już po dyżurze, ale i wtedy nie udaje się go namówić na rozmowę, bo – jak twierdzi – dalej ma pacjentów. Pracuje w ośrodku dla osób w terminalnej fazie choroby nowotworowej. Przez telefon dr K. jest władczy i nieznoszący sprzeciwu. – Czy pan nie rozumie, że ja tu jestem jedynym lekarzem i jak mnie zabraknie, to Bóg jeden wie, co się stanie z tymi ludźmi – mówi poirytowany. I to zdanie otwiera jeszcze inną otchłań.