Wieś w nocy została otoczona przez batalion SS-Galizien. Oficerami byli Niemcy, a żołnierzami Ukraińcy, przedwojenni obywatele polscy. Wspomagały ich oddział UPA i ukraińskie bojówki. Na sygnał zaczęli zacieśniać pierścień… – mówi Franciszek Bąkowski, ocalały z pogromu w Hucie Pieniackiej. O wspomnieniach sprzed 75 lat opowiada w rozmowie z Łukaszem Zalesińskim.
Kiedy pan zaczął się bać?
Franciszek Bąkowski: Pamiętam alarm. Mama łapie mnie za rękę i biegniemy. Do kościoła albo szkoły, bo ludzie mieli przykazane, by w razie niebezpieczeństwa tam właśnie się gromadzić. A potem czekanie, strach o to, co będzie dalej. Wreszcie wiadomość: już wszystko dobrze, możecie wracać do domów. Ze trzy razy tak biegaliśmy. To się zaczęło w 1943 roku. Słyszeliśmy o banderowcach, którzy napadali na wioski. Najpierw na Wołyniu, a potem z każdym dniem coraz bliżej Huty Pieniackiej, coraz bliżej nas...
Koniec dzieciństwa?
Nie zastanawiałem się nad tym. Zresztą, co ja tam mogłem wtedy wiedzieć… Miałem tylko siedem lat, byłem najmłodszy z całego rodzeństwa. Rodzice jak tylko mogli, starali się mnie chronić przed złem. Pierwsze lata życia kojarzą mi się raczej z beztroską…