"Z moim bratem biegaliśmy po okolicy, by złapać psa i go zabić. Z głodu nie mogliśmy wytrzymać, ale nie udało się – smutno wspominała Stasia Jasionowicz. Nie była wyjątkiem. Zjadanie wszystkiego, co uda się zebrać, złowić lub złapać, było wówczas powszechne. Największym wzięciem cieszyły się bardzo smaczne podobno żółwie, ale nie spotykało się ich w stepie często. W tej sytuacji rarytasem były więc nawet psy" — czytamy w książce Wojciecha Lady* "Mali tułacze" (wyd. Prószyński i S-ka).
Poruszająca opowieść o dzieciach wobec piekła wojny.
Niektóre ledwo się urodziły, inne miały po kilka lub kilkanaście lat. Były też takie, które przychodziły na świat już w zaplombowanych wagonach wiozących je gdzieś w głąb Azji. W 1940 r. dla kilkudziesięciu tysięcy polskich dzieci rozpoczęła się podróż — która miała trwać osiem kolejnych lat — przez niemal wszystkie strefy klimatyczne Ziemi i wszystkie znane człowiekowi kultury.
Ze zmrożonej Syberii trafiły na stepy Azji, gdzie rodziła się ludzka cywilizacja. Stamtąd trafiały do Persji, gdzie znajdowały scenerię znaną z baśni tysiąca i jednej nocy. A potem była Afryka, Indie, Nowa Zelandia, Meksyk… Czasem w końcu również Polska, ale ona akurat niechętnie.