Spór o dekomunizację polskich ulic to spór o ocenę PRL. Prowadzony z całą doraźnością demagogicznej polityki i z wszystkimi uproszczeniami haseł z Twittera.
Można dyskutować, czy orzeczenia sądów administracyjnych podważające zmiany nazw ulic, bo wojewoda wystarczająco nie uzasadnił ich w zarządzeniu, to świadectwo dobrej roboty władzy sądowniczej. Werdykty sądowe zapadały na wniosek politycznych większości w miejskich samorządach i były – niezależnie od racji prawnych – następstwem walki opozycji przeciw pisowskiej władzy centralnej. Przy czym obok wątków doraźnych (pokusa wojewodów, aby przy okazji uhonorować Lecha Kaczyńskiego) doszło tu do starcia dwóch różnych wizji polskiej historii i tradycji.
Przygotowując zwięzłe notki biograficzne starych i nowych patronów ulic, urzędnicy IPN zakładali być może, że Polacy są dziś sobie bliżsi w postrzeganiu niedawnej historii niż jeszcze 20 lat temu, w czasach gdy socjologia operowała pojęciem „postkomunistycznego podziału”. Po części w następstwie realnych pozostałości owego podziału, a po części na skutek współczesnej polaryzacji ideologicznej, okazało się, że jest inaczej. Bardziej przekonujących uzasadnień dla dekomunizacji zażądali ci, którzy są jej przeciwni co do zasady. Myślę, że 10 lat temu przynajmniej PiS i PO nie miałyby kłopotu w uzgodnieniu katalogu bohaterów i zdrajców. Dziś to fundamentalny problem.