Mamo! - z wnętrza płonącej kamienicy słychać rozdzierające krzyki dzieci. Stojący przed nią SS-mani na mundurach mają opaski Czerwonego Krzyża. Upewniają się, że nikt nie wyważy zamkniętych drzwi, nikt nie wyrwie desek zabijających okna. I z kamienicy przy Bema 54 nie uciekł im nikt.
W mieszkaniu na warszawskiej Woli pani Leokadia Białkowska zaciąga rolety, żeby ujarzmić żar lejący się z nieba (choć jest już popołudnie, godzina 18). Gdy mówię jej, dlaczego przyszłam, bez słowa wstaje i sięga do szafki. Po chwili na stole przykrytym koronkowym obrusem układa kilka kartek, które wyciągnęła z namaszczeniem z foliowej koszulki.
To była dobra kamienica
Jedna z nich to wydrukowane skany małych zdjęć: mamy, siostry Michaliny, babci, samej pani Leokadii z warkoczami splecionymi białymi kokardami, w szkolnym mundurku, czyli granatowej sukience z kołnierzykiem.
– Tak wyglądałam przed samym Powstaniem. Jestem rocznik 1929, miałam wtedy 15 lat.