Minister Błaszczak przed wielką defiladą zapowiada budowę najpotężniejszej armii Europy. Już teraz jednak udało mu się co innego – stworzył najpotężniejszą ambę na kontynencie
AMBA. To wdzięczne słowo wywodzi się z gwary przestępczej i socjolektu żołnierskiego z okresu PRL. I ma kilka różnych znaczeń. Jak pisze w poświęconej mu pracy dr hab Jarosław Pacuła z Uniwersytetu Śląskiego, „amba” może oznaczać zarówno tajemnicze zniknięcie czegoś, jak i znalezienie się przez kogoś w trudnej, kłopotliwej sytuacji. W armii PRL, co zrozumiałe, słowo to robiło sporą karierę – jednego i drugiego bowiem w niej nie brakowało. Nie ma amunicji na strzelanie, choć powinna być – amba. Z magazynu zniknęły mundury – amba. Poborowy samowolnie oddalił się z jednostki i zniknął – amba. Regulaminowe paragrafy 22 uniemożliwiają komuś awans, mimo że na to zasługuje – amba. Czołgi nie jeżdżą, bo ktoś sprzedał paliwo – amba. Każdy w wojsku wiedział, że jak amba, to amba – i po prostu nie ma zmiłuj.
To słowo o absurdalnym brzmieniu znakomicie nadawało się do opisu ocierającej się o groteskę rzeczywistości wojska schyłku PRL, a także pierwszych lat III RP. A zatem armii, w której część jednostek istniała wyłącznie na papierze, żaden z oficerów i żołnierzy poza emerytami nie widział prawdziwej wojny i w której połowa sprzętu nadawała się do muzeum, a druga połowa stała nieużywana, bo brakowało do niej części, ropy i smaru.