Ludendorff z Hindenburgiem stworzyli mit o bratobójczym ciosie w plecy, który niezłomnym niemieckim żołnierzom zadali tchórze i renegaci.
Przyczyny tego, co się zdarzyło w umysłach Niemców po Wielkiej Wojnie, wydają się ogólnie znane. Dojmujące poczucie upokorzenia traktatem wersalskim, straty terytorialne, zapaść gospodarcza i narzucone kontrybucje były pochodną klęski 1918 r. Jednak praprzyczyna narodowej frustracji, czyli przyjęcie rozejmu na poniżających warunkach, była dla Niemców niejasna, bo wielu nadal zaprzecza militarnej klęsce. Wszak żadne niemieckie miasto nie zostało zdobyte, a wojsko na obcej ziemi walczyło do końca. A skoro to nie armia zawiodła, katastrofa była wynikiem zdrady.
Wrażenie o tyle niezrozumiałe, że w Rzeszy panowało ponadpartyjne, powszechne poparcie dla wojny. Nawet partia socjalistów w Reichstagu – przed 1914 r. głosząca wspólne dla Międzynarodówki pacyfistyczne i antyimperialne manifesty – wiernie stanęła u boku kajzera. Lewica uchodziła za kosmopolityczne stronnictwo bez narodowości i ojczyzny, więc dowody patriotyzmu musiała dawać podwójnie. Wszakże socjalistom udało się wyjaśnić woltę. Uznali, że wojna została Niemcom narzucona, a obrona liberalnej demokracji przed despotyczną Rosją jest zgodna z pryncypiami lewicy, bo przecież sam Marks nazwał carskie samodzierżawie bastionem reakcji. Toteż SPD izolowała radykałów pokroju Róży Luksemburg, a nawet umiarkowanych sceptyków w rodzaju Bernsteina, by potem usunąć ich z partii.