Polak wojsko szanuje, ale – poza okresami wzmożenia – niekoniecznie chce w nim służyć
Kilka dni temu napisał do mnie kolega, z którym znamy się od czasów szkoły średniej. „To prawda, że za miesiąc służby zasadniczej płacą dziś 4,6 tys. zł?”, dopytywał. „Tak, ale chodzi o służbę dobrowolną, nie obowiązkową”, odpowiedziałem. „No patrz, a myśmy zasuwali za 100 zł żołdu…”, skomentował weteran popularnej „zetki”, odbytej w połowie lat 90. Cytuję tę wymianę zdań, gdyż świetnie ilustruje przemiany, jakie dokonały się w Polsce w ostatnich dekadach, związane z naszym stosunkiem do wojska. Gdy w 1994 r. stawałem przed komisją lekarską, myślałem o karierze w armii. Nie kombinowałem zatem, jak miażdżąca większość rówieśników, którzy robili najdziwniejsze rzeczy, by nie pójść w kamasze.
– Po roku 1989 relacje między społeczeństwem a wojskiem wyraźnie się zmieniały – potwierdza dr Michał Piekarski, politolog z Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Wrocławskiego, demaskując popularny w ostatnich latach pogląd o rzekomo powszechnej niezgodzie peerelowskiej młodzieży na zakładanie munduru. – O ile w badaniu prestiżu zawodów „oficer w randze kapitana” cieszył się dużym poważaniem, o tyle inaczej zaczęto postrzegać obowiązkową zasadniczą służbę wojskową – mówi autor wydanej właśnie książki „Ewolucja Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej w latach 1990-2020”. – Na dużą skalę występowało zjawisko unikania tej służby i było ono, zwłaszcza w klasie średniej, akceptowane. Nieco inaczej było z klasą ludową, gdzie utrzymywało się znaczenie zasadniczej służby jako rytuału przejścia, oddzielającego młodość od dorosłości. Mieliśmy więc problem, bo spora część społeczeństwa unikała służby, co obniżało poziom wykształcenia poborowych, no i było nieuczciwe, gdyż obowiązek obrony państwa nie rozkładał się równomiernie na całe społeczeństwo.