Jeżeli na naszej wschodniej granicy pojawiłby się białoruski dysydent i poprosił o azyl, otrzymałby pomoc. Dysydent z Egiptu, Erytrei czy Afganistanu zostanie natychmiast odstawiony do lasu - mówi "Wyborczej" dr hab. Adam Bodnar, były rzecznik praw obywatelskich, dziekan Wydziału Prawa w Warszawie Uniwersytetu SWPS.
Claudia Ciobanu, Bartosz T. Wieliński: Co sytuacja na granicy polsko-białoruskiej mówi o Polsce?
Prof. Adam Bodnar: To, że Polska jest państwem, gdzie można w świetle prawa dzień w dzień jawnie lekceważyć konstytucyjne i międzynarodowe zobowiązania w zakresie praw człowieka. I nikt nie ponosi za to odpowiedzialności.
W Polsce przez wiele lat nie dochodziło do sytuacji, by na granicy w rażący sposób naruszano prawa człowieka. Przed 2015 r. były to w zasadzie pojedyncze sytuacje, z wyjątkiem kryzysów w ośrodkach detencyjnych dla cudzoziemców. Pierwszym sygnałem, że podejście do praw człowieka będzie się zmieniać, była decyzja rządu PiS, by nie realizować ustaleń z 2015 r. dotyczących relokacji uchodźców. Drugim sygnałem, który poważnie niepokoił, była sytuacja w Terespolu, gdzie funkcjonariusze Straży Granicznej seryjnie odmawiali przyjmowania wniosków o status uchodźcy. To zwiastowało, że rzeczy, które są absolutnie sprzeczne z konwencją genewską, będą działy się w Polsce, a polski rząd nie będzie się przejmować zdaniem organizacji międzynarodowych czy orzeczeniami Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Decyzje polityczne zaczęły zwyciężać nad ochroną praw człowieka.